Co po nas zostanie?
Z Karolem Suszką – aktorem, wieloletnim dyrektorem Teatru w Czeskim Cieszynie, reżyserem monodramu M. Zimińska Leny Szatkowskiej i Marty Kunavar, rozmawiał Leszek Skierski.
Znakomicie posługuje się pan językiem polskim. W rozmowie trudno się zorientować, że nie jest pan Polakiem.
Pochodzę z historycznego Księstwa Cieszyńskiego, które w pewnym okresie dziejowym zostało podzielone na dwie części, na prawo- i lewobrzeżną część rzeki granicznej Olza. Po stronie czeskiej, która określana jest przez Polaków - „Za Olzą”, czyli ZAOLZIE, do dzisiaj zamieszkuje kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Posiadają obywatelstwo czeskie, narodowość polską, mają swoje szkoły, gazety i porozumiewają się w dwóch językach. Posiadają nawet jedyny w na świecie zawodowy polski teatr, tzw. Scenę Polską przy Teatrze Czesko Cieszyńskim, całkowicie subwencjonowaną przez państwo czeskie.
Którego był pan dyrektorem.
Na początku kierownikiem artystycznym, a później dyrektorem całego Teatru, w którym oczywiście działa również Scena Czeska, a od 2008,r. teatr lalkowy BAJKA
Czyli, jadąc na Zaolzie możemy się świetnie porozumieć w języku polskim.
Właściwie nie powinniśmy mieć większych problemów.
Zanim przejdziemy do najnowszej premiery w pana reżyserii – monodramu M. Zimińska Leny Szatkowskiej i Marty Kunavar, poproszę żeby pan wyjaśnił czytelnikom – dlaczego na początku kariery aktorskiej odrzucił pan propozycję grania w Teatrze Narodowym w Warszawie? Przyzna pan, że w tym zawodzie, takich propozycji się nie odrzuca.
W 1965 roku, kiedy kończyliśmy studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie, między innymi z kolegą dyrektorem Markiem Mokrowieckim, grałem w przedstawieniach Jerzego Grzegorzewskiego, który w tym czasie robił dyplom z reżyserii. I wtedy ówczesny dyrektor Teatru Narodowego pan Kazimierz Dejmek zaproponował mi pracę w swoim zespole. Byłem zaszczycony, ale odmówiłem – odpowiedziałem, że pochodzę z Zaolzia i tam też jest teatr Polski, i dla mnie ten teatr jest właśnie takim Teatrem Narodowym.
Trudno o piękniejsze słowa, ale proszę powiedzieć, czy dziś z perspektywy lat, nie żałuje Pan tej decyzji?
Nigdy! Podobną propozycję złożono mi, kiedy kończyłem studia reżyserskie w Pradze. Zaproponowano mi pracę w Teatrze na Vinohradach. Też grzecznie podziękowałem, tłumacząc to tym, że pochodzę z Zaolzia, rozumiem ten region, kocham ludzi i chciałbym dla nich tworzyć przestrzeń artystyczną, kształtować kulturę.
Moglibyśmy długo rozmawiać na temat płockich sztuk w pana reżyserii oraz współpracy naszego Teatru ze Sceną Polską Teatru Cieszyńskiego w Czeskim Cieszynie, ale może przejdźmy do najnowszej pana premiery – monodramu M. Zimińska Leny Szatkowskiej i Marty Kunavar, w wykonaniu Magdaleny Tomaszewskiej. Wszyscy wiemy, kim była Mira – właściwie Marianna, Zimińska-Sygetyńska – przepiękna biografia, niezwykła osobowość, którą chyba trudno będzie zawrzeć w półtoragodzinnym spektaklu. Proszę powiedzieć, z perspektywy reżysera, co to będzie za spektakl, i w jakiej formie scenicznej przedstawi pan tytułową bohaterkę?
Poszukiwanie tej formy jest niezwykle trudne, z powodu o którym pan już wspominał. Mamy do czynienia z postacią o niezwykle bogatej biografii. I tu trzeba się dobrze zastanowić, o czym by to miało być? Na pewno powinna to być historia opowiedziana muzyką – piosenkami, które wykonywała Mira Zimińska. Ale też opowieść o ludziach, którzy wspólnie z nią tworzyli rzeczywistość. Obrazują to słowa Hemara w piosence, którą śpiewała Mira:
Co się z tym stało
Gdzie to poszło, gdzie to jest
Gdzie jest ogromny świat miłości naszej
Wspomnienie jakieś, jakiś uśmiech, jakiś gest
Jak duch po nocy wraca i serce straszy
Czyli rzecz o ulotności życia. Chciałoby się dodać: „I co po nas zostanie? Jeżeli pozostanie jakaś ulica w Płocku, to będziemy bardzo szczęśliwi”. Ale kto dziś zna piosenki Miry Zimińskiej, kto je śpiewa? Chciałbym, żeby spektakl wzbudził w nas taką właśnie refleksję – Co po nas zostanie?
Dlatego o to zapytałem, bo często jest tak, że tekst sztuki dojrzewa w wyobraźni reżysera przez wiele miesięcy. Tu ma pan do czynienia z czymś nowym, co być może wymaga pewnego przemyślenia…
Nie tylko przemyślenia, ale i konsultacji z autorkami, m.in. z panią Leną Szatkowską, z którą uzgadniam jeszcze sugestie reżyserskie.
Wybór odtwórczyni głównej roli tytułowej, którą zagra Magdalena Tomaszewska, wydaje się być chyba trafiony: poczucie rytmu, śpiew, temperament, i ten intrygujący błysk w oku…
Magda jest znakomitą aktorką i świetnie sobie poradzi z tym wyzwaniem. Jestem przekonany, że wniknie w postać Miry Zimińskiej, jej osobowość i temperament.
Jednocześnie poradzi sobie z narracją, którą będzie musiała bez uszczerbku na granej postaci wpleść w całość. Postać – narracja – komentarz. Tu trzeba naprawdę wielkiego aktorstwa.
Na koniec chciałbym zapytać o bardzo trudny gatunek, jakim jest monodram. Często bywa tak, że to aktor wychodzi z własną propozycją granej postaci. Proszę powiedzieć na ile jest pan elastyczny, jeśli chodzi o sugestie aktora?
Podczas prób jestem absolutnie oddany aktorowi, głównie z tego powodu, że to jest jego praca, jego myśl, jego dochodzenie do celu – maksymalne upodobnienie się do postaci. Musimy pamiętać, że na spektaklu aktor zostaje sam na sam z publicznością. Jego powodzenie zależeć będzie w dużej mierze od tego, jaką cząstkę siebie włożył w to dzieło, i czy pociągnie za sobą publiczność. Podobnie podchodzę do realizacji przedstawień na dużych scenach, do współpracy z innymi twórcami spektaklu: kompozytorem, scenografem, choreografem…
Zbudowanie monodramu zależy od głębi aktora, od siły jego przekazu scenicznego. A tego z całą pewnością, w wykonaniu Magdy Tomaszewskiej, nie powinno zabraknąć.
Ostatecznie widz weryfikuje wszystko. Ale tu możemy być pewni, że spektakl M. Zimińska przyjęty będzie z aprobatą publiczności. Świetny tekst, znakomite piosenki, dobra muzyka, perfekcyjny śpiew i aktorstwo Magdy – to wszystko sprawi, że widzowie tłumnie będą przychodzić do płockiego Teatru. Mam cichą nadzieję.
Dziękuje za rozmowę.