OBOWIĄZEK INFORMACYJNY

Zgodnie z Rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 roku w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE informujemy, iż na stronie internetowej Administratora znajduje się obowiązek informacyjny (zgodnie z art. 13 RODO), w którym wskazujemy w jaki sposób Państwa dane osobowe przetwarzane są przez Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego ul. Nowy Rynek 11; 09-400 Płock. Prosimy o zapoznanie się z niniejszą klauzulą informacyjną

PLIKI COOKIES

Informujemy także, iż my i nasi partnerzy wykorzystujemy technologie, takie jak pliki cookies, i przetwarzamy dane osobowe, takie jak adresy IP i identyfikatory plików cookies, w celu spersonalizowania treści w oparciu o Twoje zainteresowania, mierzenia wydajności treści oraz uzyskiwania wglądu w odbiorców, którzy widzieli treści. Kliknij poniżej, aby wyrazić zgodę na wykorzystanie tej technologii i przetwarzanie danych osobowych w tych celach. Jeśli nie chcesz, aby pliki cookies były wykorzystywane, kliknij w link Zarządzanie cookies, aby dowiedzieć się jak je wyłączyć.

Informujemy Ciebie, że w ramach serwisu używane są także także tzw. „niezbędne” pliki cookies niezbędne do funkcjonowania strony internetowej, umożliwiające korzystanie z usług dostępnych w ramach Serwisu, służące do zapewnienia bezpieczeństwa, np. wykorzystywanie do wykrywania nadużyć w zakresie uwierzytelniania itp. Szczegóły zawarte są w Polityce Prywatności

W przypadku pytań i wątpliwości co do zakresu przetwarzania Twoich danych przez Administratora zalecamy kontakt z Inspektorem Ochrony Danych - p. Rafałem Andrzejewskim. Kontakt: iod@teatrplock.pl, lub tel. 504 976 690.

Polityka Prywatności  |  Zarządzanie cookies
ROZUMIEM
Znajdź nas:

Zacznie się trzęsieniem ziemi, a później zobaczymy. Wywiad z Krzysztofem Szusterem

Krzysztof Szuster patrzący w prawą stronę ze zgiętą i podniesioną prawą ręką.

Z Krzysztofem Szusterem, reżyserem spektaklu „Damy i huzary” Aleksandra Fredry, rozmawia Monika Mioduszewska.

Monika Mioduszewska: Co to będą za Damy i Huzary?

Krzysztof Szuster: Takich Dam i huzarów, zrobionych w ten sposób, jeszcze w Polsce nie było.

Będzie rozmach?

Bardzo bym chciał, żeby był rozmach, jak za starych, socjalistycznych czasów. Ale nie wiem, czy pani wie, co to jest reżyseria.

Jaka jest pańska definicja?

Reżyseria, jest to… sztuka rezygnacji. A rezygnację wymuszają finanse. Nie lubię chwalić dnia, przed zachodem słońca, ale myślę, że to będzie bardzo przyzwoite przedstawienie. Jestem zadowolony z tego, jak obsadziłem role. Mam zwyczaj przygotowywania się do wszystkiego. Aktorzy często próbują zaginać reżysera, i to się udaje, jeśli ktoś jest nieprzygotowany.

To będzie przedstawienie sentymentalne? Zapowiada się, jak swoisty hołd dla wartości ziemiańskich.

Proszę pani, bardzo się ucieszę, jeśli i ten kolor w spektaklu pani dojrzy. Niemniej jednak, głównie chciałbym pokazać, że przez dwieście lat nic w naszej mentalności damsko–męskiej się nie zmieniło. Zmieniły się stroje, zmienił się sposób podróżowania. Chociaż ten dawny sposób przywołamy, i to na ulicach Płocka. Ale w naszych relacjach męsko-damskich, w zależnościach, w tym, że jednak chłopcy w wieku 60 lat nie powinni patrzeć na 16-latki i 18-latki. Odwrotnie to raczej nie występuje. W tym wszystkim nic się nie zmieniło. Fredro był znakomitym obserwatorem i znakomicie potrafił przekazać to, jak powinno być, był jednocześnie znakomitym nauczycielem.

Damy i huzary to sztuka oparta na konflikcie miedzy kobietami i mężczyznami. Ale mam wrażenie, że pan skupia się głównie na formie, mylę się?

Forma jest bardzo ważna, bo jeśli przekażemy tylko samą treść, bez tego lukru na pączku, to paczek nie będzie tak smakował.

Jednak będę drążyć. Co, pana zdaniem, Fredro mówi o relacjach między kobietami i mężczyznami?

Przede wszystkim, myśli o wielkiej pochwale kobiecego piękna. Uczy nas zdrowych relacji. Dziś miałby kłopoty z kobietami, bo jednak troszeczkę uważa, że kobieta stoi obok mężczyzny. Niemniej jednak, nawet w tym stwierdzeniu, że kobieta stoi obok mężczyzny, na stronach sztuki, jest wielki szacunek do kobiet. Jest to pokazane choćby poprzez strach huzarów, że nie potrafią przyjmować kobiet należycie. A wiedzą, że trzeba je przyjmować godnie. Widać tu ogromną mądrość. Fredro był twórcą wielu porzekadeł, które weszły do języka polskiego. I to do spektaklu wprowadziłem. A najważniejsze, będzie zagrany po bożemu. Widziałem niedawno przedstawienie Dam i huzarów, w którym próbowano na siłę wrzucić współczesność. I to się nie sprawdza. Jestem tradycjonalistą. Jeśli ktoś napisał sztukę, to zagrajmy ją tak, jak ktoś napisał. A jeżeli chcesz zmieniać, to napisz sam, swoje.

Ja jednak lubię podejście do klasyki Jeana Cocteau. On mówi, że robienie klasyki powinno polegać na tym, żeby uchwycić bunt, który towarzyszył autorowi, a nie na zabetonowaniu tego, co się czyta, bo to klasyka.

Ależ oczywiście, tak będzie. Poprzez kwestie aktorów, w kostiumach klasycznych, bardzo pięknych. Rzadko się już takie ogląda w teatrze. Bo czy mamy zrazić ludzi do teatru? Przecież będą na to przychodzić uczniowie. Akcja ma być wartka, ma być ładny obraz, ma być przekaz. A wszystko podane w wyraźny i czysty dykcyjnie sposób. I jeszcze jedno, chciałbym, żeby wychodząc z teatru ludzie mówili: ojej, już się skończyło?

Marzenie każdego twórcy.
Marzenie każdego twórcy. Zacznie się trzęsieniem ziemi, jak u Hitchcocka, a później zobaczymy, co z tego będzie. Kochamy farsy. A to Fredro był pierwszym farsopisarzem w Polsce. Damy i huzary to klasyczna farsa, tylko napisana pięknym językiem. O ten język bardzo dbam. Bardzo nie lubię w teatrze mikroportów i ułatwiania sobie w ten sposób pracy przez aktorów. Gramy tak, jak dawniej bywało.

Jak się pan czuje w Płocku?

Płock jest mi bliski od dzieciństwa. Mój dziadek był dyrektorem Stada Ogierów w Łącku. Tam spędziłem pierwsze cztery lata swojego życia. Do 1955 roku. Z wielkimi przygodami. Płocki szpital uratował mi życie. Wyssałem ten region z mlekiem matki.

Czemu trafił pan do szpitala?

Uczyłem się chodzić w Łącku. Babcia zostawiła taką maszynkę, można by ją nazwać farelką, ale to nie było jeszcze to. Stawiało się na tym garnek i podgrzewało. W garnku był gotowany makaron dla psów. Pociągnąłem za sznur i wszystko wylało mi się na głowę. Miałem poparzenia najwyższego stopnia. Na ogromnej powierzchni ciała. Zawieziono mnie do szpitala, a tam, za co nie mam pretensji, spisano mnie na straty. Położono mnie w jednym łóżeczku z dzieckiem chorym na szkarlatynę. Paradoksalnie, ja przeżyłem, tamto dziecko nie.

Był pan silny od dziecka?

Nie, nie byłem silny od dziecka. Dawałem popalić rodzicom, dziadkom i całemu otoczeniu. Co do dnia dzisiejszego mi zostało.

To w Łącku zakochał się pan w koniach?

Tak. Pochodzę z rodziny aktorsko – rolniczej.

Ciekawe połączenie.

Ze strony mamy i taty sami hodowcy koni albo artyści. Krzysio Chamiec, najbliższy kuzyn mamy. Ze strony ojca reżyser i wspaniały aktor Stanisław Daczyński. Całe swoje życie tak się plątałem pomiędzy hodowlą (ale profesjonalną!) a teatrem. I tak też było w moim życiu. Bo jak mnie nie chciano przyjąć do szkoły teatralnej, bo byłem fatalnie niedobry, to dostałem się najpierw do Szkoły Cyrkowej w Julinku a dwa tygodnie później na zootechnikę na SGGW gdzie  doszedłem do trzeciego roku i po kolejnych próbach, właśnie z Płocka (znowu pojawia się Płock!) dostałem się do łódzkiej  szkoły filmowej. W 1974 roku pan profesor Jan Skotnicki, pierwszy, można powiedzieć, powojenny założyciel tego teatru przyjął mnie tutaj. Byłem wtedy kaskaderem, treserem psów, i adeptem w Teatrze Narodowym. Jedynym w historii Teatru Narodowego adeptem!

Jak to było możliwe?

To zrządził przypadek. To był Teatr Narodowy w Warszawie. Na miły Bóg. Tam się mogli dostać tylko profesjonaliści. A ja od dziecka, od siedemnastego roku życia statystowałem w Teatrze Powszechnym u Hanuszkiewicza. Kiedy Hanuszkiewicz dostał Teatr Narodowy, przeszedłem razem z nim. Statystowałem w wielu przedstawieniach u boku wybitnych aktorów. Któregoś dnia Karol Stępkowski nie dojechał na spektakl „ Nie Boska Komedia”. Adam Hanuszkiewicz dokładnie godzinę przed spektaklem powierzył mi małą rólkę, w której miałem mówić: „Bierzcie kosy”. I to była pierwsza w życiu kwestia, jaką wypowiedziałem na scenie Teatru Narodowego. Wtedy przepisy były nieubłagane dla amatorów. I dzięki Bogu. Trzeba było tę hierarchię całą przejść. Żebym mógł to „zagrać”, musiałem dostać etat adepta.

A jak było z Janem Skotnickim?

Ktoś mu o mnie opowiedział. Nie znałem pana profesora wcześniej osobiście. Tylko jako profesora szkoły teatralnej. Byłem wtedy piękny i młody. W przeciwieństwie do dzisiejszej fryzury, miałem bardzo bujną czuprynę. Zaproponował mi, żebym został u niego adeptem i żebym uczył aktorów jazdy konnej w Łącku. Tak się też stało. Dojeżdżałem na przedstawienia do Teatru Narodowego. Grałem wtedy jedną z najpopularniejszych ról w teatrze Hanuszkiewicza, a mianowicie byłem Goplaną w słynnej „Balladynie”.

Myślałam, że to była Bożena Dykiel.

Bożena grała postać a to ja szalałem na tych Hondach. Byłem autorem całego układu motocyklowego w Balladynie w którym brali udział także Mietek Hryniewicz i Wiktor Zborowski. Bożena Dykiel nigdy na motocyklu nie jeździła. Przez czterdzieści lat wszystko owiane było tajemnicą kaskaderską. Wszyscy milczeli. Niemniej, to ja byłem Goplaną w słynnym przedstawieniu Hanuszkiewicza, jeżdżąc na Hondach po scenie.

Rozumiem, że był pan ucharakteryzowany, jak Bożena Dykiel?

Nie tylko ucharakteryzowany, cały kostium miałem taki, jak Bożena Dykiel. To piękna opowieść, ale na dłużej. Nieskromnie powiem, że uratowałem ten spektakl. Byłem wtedy kaskaderem, ze specjalnością, jak się pani domyśla – konie i motocross , który też trenowałem. Jeździłem konno profesjonalnie, byłem w kadrze juniorów, a do teatru dojeżdżałem na motocyklu. A, były jeszcze skoki do wody z dużych wysokości. I oczywiście tresura zwierząt. Moje psy grały w słynnym „Miesiącu na Wsi” w Teatrze Małym w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Grały to właściwe słowo. Przebywały na scenie włączając się w odpowiednich miejscach w fabułę sztuki. A na koniec, na ukłonach, wnosiły w pyskach kwiaty dla Zofii Kucówny i Zofii Tymowskiej.

Lubił pan adrenalinę?

Oj tak, od dziecka.

W jakim wieku zaczął pan jeździć konno?

Miałem siedem lat. Teraz jestem inwalidą. Po czterech ciężkich operacjach kręgosłupa. To wyklucza jazdę konną. Natomiast powożę profesjonalnie. Konie, psy i motocykle odegrały w moim życiu ogromną rolę.

Wróćmy do Skotnickiego.

Dostałem się do Płocka. Cudowna atmosfera. Skotnicki potrafił o nią zadbać. Bardzo mile nastawione miasto. Przypominam, środek socjalizmu w Polsce. Brak mieszkań. Płock wtedy się rozwijał, rozwijała się Petrochemia.

To miasto się wtedy stawało.

Stawało się wielkim ośrodkiem. Tu ogromna rola prezydenta Henryka Rybaka, z którym nie widziałem się od 40 lat, a na jubileuszu Teatru wycałowaliśmy się serdecznie. Cudowna atmosfera w teatrze. Wspaniały, profesjonalny zespół. Ja jedyny byłem adeptem. Cztery osoby z Krakowa, tuż po szkole, cztery młode osoby z warszawskiej szkoły. Jadwiga Bryniarska to jest aktorka, której zawdzięczam to, że zacząłem myśleć w teatrze. Kiedyś mi się wydawało, że jak jestem piękny, sprawny i młody, to wystarczy. Wyjdę na scenę,  wyklepię, co mam do wyklepania. Chyba dlatego  nie dostawałem się  do szkoły teatralnej. Ja bym sam siebie, wtedy,  nie przyjął. A Jadwiga Bryniarska przygotowywała mnie do szkoły i zwróciła mi uwagę, żeby nie zastanawiać „jak”, ale rozumieć, co się mówi. Mówię to ku przestrodze wszystkich młodych, którzy myślą, że wyjdą na scenę to od razu zadziwią. No nie. Najpierw trzeba się przygotować. Najpierw trzeba pomyśleć. Przede wszystkim o tym, co się chce przekazać, a nie forma – jak głośniej czy  ciszej.

Zdałem ten egzamin rewelacyjnie. Ja i Dusia Trafankowska dostaliśmy się z największą ilością punktów. To było dla mnie ważne tym bardziej, że miałem już przekroczony limit wieku. Miałem 26 lat.

Co było dalej?
Kiedy zacząłem studiować, kompletnie przestało interesować mnie aktorstwo. Od drugiego roku zacząłem reżyserować. Wtedy także zacząłem wczytywać się  w przepisy, zarządzenia związane z prowadzeniem teatru. Nie bywałem zbyt często na uczelni, bo miałem dużo innych zajęć. Ale moi koledzy akceptowali moje dziwactwa. Jednym z największych dziwactw było to, że dojeżdżałem konno na zajęcia z Warszawy do Łodzi.

To ciekawe.

Miałem wtedy wierzchowca. Po pierwszym roku Jan Machulski zaprosił nasz rok do statystowania w „Romeo i Julii”, jego pierwszym przedstawieniu plenerowym w Zamościu. Zapytałem go, czy mógłbym zagrać na koniu. Bardzo mu się ten pomysł spodobał. Tylko producent- miasto nie miało na ten pomysł pieniędzy. Miałem odłożone 2200 zł, to były wtedy ogromne pieniądze. Pojechałem pod Koszalin do stadniny, kupiłem wierzchowca. Niestety wydałem całą sumę. Choć te 200 złotych miało być na transport. Wsiadłem na konia i prosto spod  Koszalina pojechałem do Zamościa. Jechałem dwa tygodnie. I dojechałem. Zagrałem. Ale potem był problem. Mój tata prowadził spółdzielnię rolniczą pod Warszawą, ale to była socjalistyczna spółdzielnia. Nie można było tam trzymać prywatnych koni. Załatwiłem stajnię u gospodarza pod Łodzią. Na weekendy wsiadałem w piątek wieczorem na Bolka. O świecie byłem u taty, albo na Legii Warszawa, na której wcześniej trenowałem. Zostawiałem konia na półtorej doby, i w niedzielę w nocy wsiadałem ponownie  i 120 kilometrów dojeżdżałem do Łodzi. O godzinie siódmej rano koń był uwiązany przy latarni na ulicy Fabrycznej, gdzie mieliśmy balet.

Ile czasu pan jechał?

Całą noc. Ale to trzeba powiedzieć, że nie jest tak, że się wsiada na konia i tyłek się wiezie. Jedną trzecią dystansu trzeba przejść na piechotę. Konia się prowadzi. Koń by nie wytrzymał takiej trasy. Przed wojną norma kawaleryjska to było sześćdziesiąt kilometrów, z tego dwadzieścia na piechotę. No więc, byłem wysportowany, młody i zdrowy.

Jak się jedzie konno nocą?

Bardzo prosto. Poboczem.

Bez oświetlenia?

No właśnie. Wtedy nie było takiego natężenia ruchu, jak dziś. Ale rzeczywiście, jak dziś na to patrzę, to byłem wielkim szczęściarzem. Bo to było ryzykowne. Ale ten koń był naprawdę przygotowany. I dzięki niemu zagrałem w Zamościu Księcia Werony. Po dziesięciu latach powtórzyłem to na zakończenie tego cyklu Machulskiego, w tym samym przedstawieniu. Już nie na swoim koniu.

Wróćmy jeszcze do Płocka.

Płock jest związany ze mną rodzinnie. Zdradzę teraz tajemnicę alkowy.

Proszę zdradzać.

Jadzia Andrzejewska, cudowna moja koleżanka z roku. Najmłodsza z roku, bo między nami było siedem lat różnicy. Bardzo  się lubiliśmy. Byliśmy w jednej grupie. Po skończeniu szkoły nasze losy się rozeszły. Nigdy nie byliśmy parą, broń Boże. Tylko obiecywaliśmy sobie zawsze, że kiedyś się, jak to mówi młodzież, kiedyś załapiemy. Oczywiście było to w sferze żartów. Jadzia poszła swoją drogą, ze wspaniałymi sukcesami, później związała się z Andrzejem Marczewskim. Dużo później tak się stało, że się spotkaliśmy się  w Płocku. Na jubileuszu 5-lecia teatru. Jadzia wtedy była wolna. Ja wtedy byłem wolny. I po dziewięciu miesiącach urodził się Rafałek, mój wspaniały syn. Rafał i jego urocza partnerka obdarowali mnie pierwszym męskim potomkiem Jasiem.

Rozumiem, że robimy wywiad do kolorowego pisemka?

Zawsze. To ładna historia. Może to historia o tym, że istnieje przeznaczenie?

Tak, tak. Przeznaczenie istnieje. Moja obecna żona, z którą jestem od 37 lat, z niepokojem puszczała mnie do Płocka.( śmiech) Oczywiście żartowała, ale mówiła, że jeszcze jednego dziecka nie zniesie.

Z Płockiem jestem związany jeszcze bardziej. Za dyrekcji Andrzeja Marczewskiego, reżyserowałem  i wykładałem w prywatnej szkole teatralnej w Belgii . Przypomnę, stan wojenny. O paszport ubiegać się było dość ciężko. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że miałem oficjalne zaproszenie z belgijskiego Ministerstwa Kultury, więc mogłem tam jeździć przez cały stan wojenny. Zrobiłem tam „Damy i huzary”. Po flamandzku. Jestem współtłumaczem tej sztuki.

Zna pan flamadzki?

Kali kochać, Kali lubić. Mówię płynnie, ale nie gramatycznie. Ale wpadłem na inny pomysł. Kiedy zostałem zaproszony do reżyserowania w  Królewskim Teatrze w Bree w Limburgii,  zaproponowano mi, żeby to byłą polska sztuka, farsa. Polskich fars wtedy nie było, ale był Fredro. Zaproponowałem „Damy i huzary”, ale jakoś je trzeba było przetłumaczyć. Siedliśmy we trójkę. Mój kolega, emigrant z Polski Rysio Merta, nomen omen pracujący razem z Gierkiem w Kopalni, górnik. Jako znający polski i flamandzki perfekt. Ja siedziałem w środku. A po lewej siedział  Eme Van Uteren dyrektor tamtejszego teatru. Ja czytałem, Rysiu tłumaczył potocznie, a tamten przerabiał to na język  literacki.

Bardzo ciekawy sposób tłumaczenia. Ale ryzykowny.

To prawda. Na pierwszej próbie czytamy tekst i w dwóch wypadkach tam, gdzie powinna być reakcja, patrzę po aktorach, nie ma nic. Zrobiliśmy przerwę. Pytam Eme, o co chodzi. Opowiedziałem mu sens tego zdania, i okazało się, że tam było napisane coś zupełnie innego. Błyskawicznie poprawiliśmy.

Przedstawienie okazało się sukcesem. A potem płocki Teatr pojechał do Brie z „Bratem naszego Boga”. Bo miałem taką umowę z tym teatrem, że przywiozę coś z Polski, a Belgowie przyjadą z moim przedstawieniem do Polski.

Z Płockiem mam jeszcze więcej związków. Mój serdeczny przyjaciel, jeszcze z Rozmaitości, Tomek Grochoczyński był tu dyrektorem.

A jak pan wspomina powstawanie teatru w Płocku?

Ten pierwszy rok w Płocku był wspaniały. Te przyjaźnie z Płocka. Z Krzysiem Góreckim, Krzyś jest wiceprezesem Związku Artystów Scen Polskich, przyjaźnimy się do dziś. Dzidzia Wilkówna, Małgosia Rożniatowska, Krzysio Jędrysek, Olek Krupa, Jasio Stawarz. Byliśmy tu zaledwie rok, bo oni też odeszli, do Krakowa i do Warszawy. Ten pierwszy płocki rok, ta osobowość Skotnickiego, ale i to miłe przyjęcie świeżo przyjętej administracji, maszynistów sceny, techników, całego biura, księgowości. My wtedy wszyscy byliśmy, to nie jest frazes, jedną rodziną. Przyjaźniliśmy się. I niech pani sobie wyobrazi, jak tu musiało być fajnie, że wszyscy chcą tu wracać.

To takie doświadczenie formacyjne. Wyobrażam sobie, że musiało wam towarzyszyć wiele emocji, skoro tworzyliście coś z niczego.

Jak  tu dziś wchodzę, to przecieram oczy, sympatycznie, ze zdziwienia, jakie tu są znakomite warunki. A wtedy ten budynek był budowany nie jako teatr, ale jako płocki ośrodek kultury. Na początku mieszkałem w sali, która jest teraz bufetem. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, nawet nie miałem się, gdzie położyć. Kilka nocy spędziłem na materacu, na podłodze u Dzidzi Wilkówny i Małgorzaty Rożniatowskiej w ich pokoju.

W pańskim życiorysie przeczytałam że miał pan długą przerwę w życiu teatralnym. Wrócił pan w 2013 roku. Po co?

Proszę pani, ponieważ może to czytać moja żona, powiem, że zadajecie panie to samo pytanie.

Mamy tak samo na imię, zdaje się.

Monika. Najpiękniejsze imię na świecie. Proszę pani, zadajecie to pytanie niestosownie. W tych życiorysach, które krążą w sieci, jest trochę nieprawdy. Rzeczywiście od 1990 roku rozpocząłem działalność gospodarczą. Założyłem, razem z żoną, firmę. Firma, tak jak i teatr, jest potwornie zazdrosna. O każdą chwilę. Chcąc prowadzić biznes z sukcesem trzeba godzić się na brak czasu na inne sprawy. To był salon myśliwski na początku. Później się wszystko rozrosło w dużą hurtownię. Cały czas, średnio raz w roku, a czasem raz na półtora roku, reżyserowałem. Nie zniknąłem z rynku. Kiedy zakładałem firmę, byłem wziętym reżyserem w dubbingu. Po dwóch latach trzeba było moją działalność teatralną bardzo ograniczyć. Na wizytówce miałem prezes, ale byłem kierowcą, tragarzem, próbowałem księgować, byłem sprzedawcą, komiwojażerem. Ale właśnie to przygotowanie artystyczne bardzo mi pomogło w prowadzeniu firmy.  Musiałem się też dokształcić. Zacząłem chodzić na wykłady z prawa na Uniwersytet Warszawski, bo one były otwarte dla wszystkich.

Nie próbował pan na skróty, tylko szukał pan wiedzy?

Ja nigdy nie próbuję na skróty. Jestem takim fanatykiem, że jeżeli coś robię, staram się to robić profesjonalnie.

Studiował pan reżyserię czy tylko aktorstwo?

Reżyserię zrobiłem eksternistycznie. Moja droga w teatrze była drogą od statysty, maszynisty sceny, suflera, inspicjenta, kaskadera, tresera zwierząt, adepta, reżysera po dyrektora teatru.

A po co panu ZASP?

Znowu pani zadaje to samo pytanie, co moja żona.

Trochę pana prowokuję.

Ale proszę bardzo. Całe życie, gdzie się nie pokazałem, dużo robiłem. Taki byłem od dziecka, i czasem za to drogo płaciłem. Od szkoły teatralnej do dziś przyjaźnię się z Zosią Kucówną, która była bardzo zaangażowana w opiekę nad Domem Aktora Weterana w Skolimowie.
Jeszcze na studiach wpadłem na pomysł, żeby podczas fuksówki zbierać pieniądze na Skolimów. Zaczęło się od tego. Później zacząłem tam bywać. Bo tym starszym ludziom, którzy zeszli ze sceny, niekoniecznie były potrzebne pieniądze. Im był potrzebny kontakt z młodymi. Związałem się z nimi. Po skończeniu szkoły wstąpiłem do ZASPu, ale nie interesowały mnie struktury. Młodzi ludzie myślą, że cały czas będą piękni i młodzi, i że nie będą potrzebowali takiej organizacji na starość. Długo później zostałem członkiem  zarządu głównego . A potem zostałem wybrany prezesem.

Podoba się to panu?

Jest bardzo ciężko. Zbyt dużo indywidualności ludzkich do pogodzenia. Ale gdybym tego nie lubił …….

Jak to w świecie teatru. Najważniejszą częścią ZASPu jest dla pana dom w Skolimowie?

Nie tylko. Staram się być gospodarzem całości. W ZASPie nie wystarczy być tylko  urzędnikiem znającym skomplikowane przepisy. Tam trzeba być na bieżąco w sprawach, które są ważne dla bytu całego środowiska, trzeba często gasić pożary w konfliktach w zespołach teatralnych. Trzeba organizować pomoc materialną dla naszych członków, jak na przykład w czasie Covidu. Trzeba być na bieżąco przy tworzeniu ważnych dla artystów przepisów prawnych. Trzeba być w stałym kontakcie z organami założycielskim teatrów, Ministerstwem Kultury, Narodowym Centrum Kultury, Biurem Niepodległa, Instytutem Teatralnym, Instytutem Muzyki i Tańca, domami kultury i całym mnóstwem innych ważnych instytucji. Jest roboty od świtu do nocy. Jeśli chce się to robić dobrze, trzeba się temu w całości poświęcić. Nie da się prezesować zaocznie. Dwanaście lat temu oddałem prowadzenie firmy synowi, żeby skupić się na teatrze i pracy w radiu. A także wrócić do dwóch dziedzin, które kocham od dziecka: hodowli koni i teatrowi. Prezesura w ZASP  przyszła dodatkowo.

Dziękuję za rozmowę.